Tak sobie patrzyłam i czułam, jak w mojej głowie zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Czyżby oksytocyna? Biologiem nie jestem, ale niemal czułam jak z moimi neuronami coś się dzieje. Bo właściwie ciąża to był całkiem fajny stan. To uczucie, że maleńki człowieczek w tobie rośnie, rozwija się aż w końcu kopie tak mocno, że tchu nie możesz złapać. No i nigdy nie czułam się tak pięknie jak w ciąży – tak, tak z tym wielkim brzuchem przede mną. Poród właściwie też nie był taki zły. No, może nie nazwałabym tego przyjemnością, ale czasem mam wrażenie, że bardziej boli mnie nie głowa. Serio. No i KoCórka już jest taka duża, dzielna i samodzielna. Za pół roku skończy 4 lata. Gdybym teraz zaszła w ciążę, to między dziećmi byłoby 5 lat różnicy. Czyli tak jak zawsze chciałam.
Hormony ochoczo szalały w moim organizmie. Zniwelowały różne obawy ekonomiczne, zdrowotne i tę największą: przyjdzie wojna i wystarczy mi już paniczny strach o te osoby, które już mam. Bo przecież niemowlęta są takie fajne! Można by takiego małego Zaka albo Ninkę znów karmić piersią, nosić w chuście, głaskać te miniaturowe rączki i stopki. A jak KoCórka by się cieszyła. Już teraz co kilka dni pyta, gdzie jej braciszek. Tylko coś jej się pomerdało, bo uważa, że to dziadek ma jej urodzić rodzeństwo…
Wszystkie te myśli przeleciały mi przez głowę w ciągu trzech minut, gdy kończyłam pić kawę. Potrząsnęłam mocno łepetyną i stwierdziłam, że chyba brakuje mi kogoś, kto by mnie trzymał za spódnicę i/ lub cycka ( KoCórka doszła do etapu, w którym to tata jest często fajniejszy od mamy. Wreszcie! ).
Jak tylko dzieciaki zniknęły mi z oczu, wróciłam do swojego normalnego stanu. Było blisko…
I niech mi ktoś udowodni, że dziecioza nie istnieje!